Nie jestem piłką do kopania

Marek Susdorf

2016-1484334_960_720 (2)

Od paru tygodnia wszyscy gremialnie masturbujemy się mistrzostwami Europy, a przede wszystkim „naszymi chłopakami”, którzy dali radę i dotarli do ćwierćfinałów rozgrywek. Od paru tygodni nie mówi się o niczym innym, w telewizji wszystkie reklamy nawiązują do futbolu, po ulicach płynie gawiedź odziana w biało-czerwone koszulki, w dni, w które grała drużyna Polski, w tramwajach (w każdym razie warszawskich), nie mówiło się o niczym innym, a w sklepie bez dorzucenia „Polska gola!” można było nie dostać reszty. Wszyscy, kobiety i mężczyźni, zwracają swoje oczy na ten uniwersalny sport fair play, wyłączając się z innych dziedzin życia.

To w każdym razie oficjalna wersja, ale umówmy się, w tym kraju prywatne nigdy nie było brane pod uwagę. Nikt nie mówi o problemie rosnącej agresji wśród mężczyzn, także na ulicach także naszego kraju, o uprzedmiotowieniu kobiet w trakcie promocji rozgrywek, o handlu ludźmi (kobietami) i prostytucji, które w takim okresie święcą swoje triumfy… I w tym samym dniu, w piątek, 1 lipca 2016, kiedy drużyna Polski wraca do kraju z zarobionymi czterdziestoma milionami (sic!) złotych od UEFA i PZPN i gdy jej członkowie są jednymi z najbardziej wpływowych ludzi w kraju (Lewandowski gra w co drugiej reklamie, a Błaszczykowski stał się oficjalnym propagatorem Światowych Dni Młodzieży), przy przystanku Metro Centrum w stolicy przechodzę obok grupki młodych ludzi, którzy zbierają podpisy pod ustawą przeciwaborcyjną. I idzie im całkiem dobrze. Kilka młodych, uśmiechniętych, modnie ubranych dziewczyn i chłopaków (tych jest więcej), sprzedaje wolność kobiet za parę parafek. Ale oczy całej Polski skierowane są na „naszych chłopców”, którzy właśnie lądują na Okęciu.

W tym samym czasie wolność kobiet jest głęboko ograniczana, jednak o tym nie mówi nikt: realne problemy kobiety znów rozpływają się w ogólnym poczuciu niesmaku, wzdrygnięciu lub po prostu wzruszeniu ramion. „Jestem kibicem”, „Lubię piłkę nożną”, „To ważne dla naszego kraju”, „Jeszcze nigdy tak dobrze nam nie szło”, „Nie robiłabym tego, ale teraz jakoś tak”, „Mężczyźni potrzebują takich sportowych emocji, bo inaczej byłaby wojna” to oryginalne komentarze kobiet, które usłyszałem, siedząc ze znajomymi przed TV. To ciekawe, że żaden sport z kobietami w roli głównej nie powoduje takich emocji, żaden sport kobiecy nie przykuwa takiego zainteresowania widzów (obu płci) jak właśnie piłka nożna. Zastanawiałem się nad tym zjawiskiem i szybko przyszło porównanie do polityki i Kościoła, kolejnych bastionów męskiej dominacji. Słychać te same argumenty kobiet: „Chodzę tam dla Boga”, „Lubię kościół”, „Robię to dla dzieci”, „Każdy w coś wierzy”. Ani słowa o kobiecie/tach.

Z polityką jest przecież identycznie: „Nie nadajemy się do władzy”, „Kobiety na takich szczeblach polityki tylko by sobie zazdrościły” (zasłyszane niedawno), „Parytety to niesprawiedliwość”, „Przecież Beata Szydło jest premierem”. Patriarchat jest wspierany przez kobiety – to znane i udowodnione stwierdzenie. Uświadamianie to jedno, rozliczanie z biernej nieświadomości to drugie. Podczas oglądania meczów rozmawialiśmy ze znajomymi m.in. o feminizmie. W ciągu dwóch rozgrywek, od trzech zupełnie różnych kobiet usłyszałem, że nie są feministkami, że nie interesuje ich czytanie na temat historii feminizmu.

Bierność oznacza wybór interesu mężczyzn. Pasywność i nieświadomość oznacza, że ktoś inny tworzy rzeczywistość i mówi za nas, o nas i przeciwko nam. Kilka lat temu znany polski teolog i biblista, podczas swojego wykładu o teologii feministycznej, powiedział nam, studentom i studentkom, że całkiem prawdopodobne, że czeka nas, Polskę, Europę, spory backlash, że wywalczone przez sufrażystki i feministki prawa szybko mogą zostać przez system cofnięte. To przecież raptem, zsumujmy i uogólnijmy, 150 lat temu, kiedy nasze babcie zaczęły się skuteczniej organizować i walczyć o prawa swoje i dzisiejszych kobiet. A wszyscy panoszymy się pośród nich, pośród tych praw, jakby równouprawnienie, prawo do głosu i ciała było czymś „naturalnym”, normalnym, a przede wszystkim ponadczasowym. Otóż nie.

Wszyscy odczuwamy co dzieję się obecnie w Polsce, w Europie, na świecie oraz to, że to wszystko w dobrą, pożądaną przez nas stronę nie zmierza. Kierowanie wzroku na ekran telewizora, fascynowanie się „naszymi chłopcami” biegającymi po trawie i zdejmującymi koszulki, emocjonowanie się tym – wszystko fajnie. Ale nie dajcie sobie wmówić, że oglądanie takich rozgrywek to tylko i wyłącznie rozrywka. Nie. To daleko idące formowanie myśli, że to uniwersalny sport (otóż nie, wiadomo, że od przedszkolaka do dziadka w piłkę grają chłopaki), że chodzi tu tylko o sport (otóż nie, chodzi o grube pieniądze – sponsorów państw, a także o władzę), że to nieszkodliwy karnawał Bachtina (otóż nie, bo po cichu, poza ekranami TV i emisją na żywo, przegłosowuje się ważne dla kraju ustawy). Tak, oczywiście, dajmy sobie chwile wytchnienia od problemów tej planety, od politykowania, pooglądajmy i poemocjonujmy się sportem.

Szkoda tylko, że po tym wszystkim możemy obudzić się z ręką w nocniku. A dla polskich kobiet taki finał jest bardzo prawdopodobny. Lewandowski&Błaszczykowski sp. z o.o. wróciła do kraju. My, obywatele i obywatelki, znów zapewne powrócimy do publicznej debaty o Trybunale Konstytucyjnym lub prawie aborcyjnym – jeżeli tylko w tym czasie nie zostało już coś za nas postanowione. Przecież na dyskusje o polskim szkolnictwie już czasu nie mamy, bo decyzja została podjęta bez konsultacji z nauczycielami i nauczycielkami (tym sfeminizinowanym zawodem) właśnie w tym okresie. No ale przecież wszyscy mamy swoje igrzyska i swoich chłopców, którzy tym razem, och, wreszcie!, kopali piłkę umiejętniej niż „inni chłopcy”.

Wiele lat temu Sinead O’Connor śpiewała: „Nie jestem żadną piłką, żebyś mógł mną kopać po ogrodzie (…) Moje ciało nie jest piłką do kopania, moja macica nie jest piłką do kopania”. Jedni „nasi chłopcy” kopią piłkę po murawie, drudzy robią to z kobiecymi sumieniami w kościele, kolejni – z ciałami kobiet w sejmie. Czy temu inne kobiety (świadome lub nie) także będą kibicować tak entuzjastycznie, jak na Mistrzostwach Euro 2016?

P.S. Przed obejrzeniem jednego z meczów zrobiłem małą prowokację, proponując znajomym, żeby zamiast rozgrywek obejrzeć film „Sufrażystki” z ubiegłego roku (Meryl Streep, dobre ujęcia, prawdziwa historia, niestety zupełnie zamieciony pod dywan przez mainstream kina). Przecież mecz możemy obejrzeć później w sieci. Takiej reakcji się spodziewałem: ważne było, żeby być na bieżąco z tym, co właśnie robią „nasi chłopcy” na murawie, istotne, który strzelił karnego, a który zdjął koszulkę. Nasze prawa mogą poczekać. Dzień, rok, wieczność.


Korekta: Martyna Góra

Przepraszamy, ale kobiet o zdanie się nie pyta

Nowy Minister Zdrowia z PiS-owskiej „dobrej zmiany” huczy, że pracowniczkom Centrum Zdrowia Dziecka „chodzi po prostu o kasę”. Pozostali politycy, ale też ogromna część społeczeństwa, nawołują, żeby kobiety wróciły do swoich obowiązków – ciężkiej fizycznej pracy i obolałych, wymagających opieki pacjentów. Wszystkim chodzi o jedno – żeby te kobiety się wreszcie zamknęły. I oby na zawsze!

W propagandowych mediach nie wspomina się, że walczą one nie tylko o podwyższenie pensji, lecz także o zwiększenie personelu pracującego w CZD oraz o poprawienie warunków pracy. Pielęgniarki przedstawia jako histeryczki żądne krwi pacjentów, jako kobiety, którym „odwaliło” od feminizmu, jako bezczelne_i nastawione na zysk materialny. Wreszcie jako niekobiety zdradzające swoją naturę, ponieważ opuściły łóżeczka, w których leżały dzieci i potrzebujące ich pomocy. Kolejne upiorne wcielenia „mamy Madzi”.

Wszyscy dobrze wiedzą lub potrafią sobie wyobrazić, jak wymagająca i trudna bywa praca każdej pielęgniarki, nie tylko w CZD. Jak źle wpływa ona na życie rodzinne pracowniczki, jak stresujące jest wykonywanie tych obowiązków, nisko płatne i przede wszystkim bardzo często narażające kobiety na szykanowanie, poniżanie lub molestowanie przeważnie ze strony pacjentów mężczyzn. W społecznym micie pielęgniarka to miła pani, która z uśmiechem przewinie pieluchę, pogłaszcze po głowie, poda lekarstwo, nakarmi i uczesze, poprawi poduszkę, a jeśli jest ładna, to może podniesie do góry fartuch lub uchyli rąbka swojego dekoltu. Pornograficzne fantazje ze szpitalnym personelem w rolach głównych doskonale obrazują to, co społeczeństwo ma w głowach. Najlepiej, jeżeli to wszystko robiłaby za darmo, wszakże praca opiekunki zgodna jest z jej kobiecą naturą. Pielęgniarka to taka nasza siostra, a siostrom nie wypada przecież płacić: wszystko dla swoich braciszków zrobią za darmo. I jeżeli któraś powie: „Nie”, no to przepraszamy, ale kobiet o zdanie się nie pyta.

Kobieta, więc również pielęgniarka – powinna w patriarchacie milczeć i wykonywać posłusznie swoje obowiązki – najlepiej za darmo. Nie zaskakuje zatem brak kobiecej solidarności ze strony polityczek PiS-u. Nasze żelazne damy, popierające upośledzoną demokratycznie partię rządzącą, wspierającą jedynie interes mężczyzn, mogą wspomóc jedynie budowę żelaznej granicy oddzielającej nas od państw, gdzie równouprawnienie na podstawowym poziomie, nauka dżender i poszanowanie pracy kobiety są codziennością, o którą strajkami walczyć nie potrzeba. Ale najlepsze jest przecież to, co polskie: również nasza swojska płciowa niesprawiedliwość.

Susdorf: Wku*wieni synkowie

Marek Susdorf
Korekta: Michalina Pągowska

Działań nowego rządu nie da się opisać inaczej niż działania rozeźlonych synków, którym jednak wreszcie udało się posadzić na tronie odpowiedniego wielkiego tatusia.

W tę rolę idealnie wpisuje się dyktator-papież-cesarz-król-führer-duce-prezes Jarosław Kaczyński. To on stanął w obronie najważniejszych patriarchalnych wartości: OJCZ-yzny, PANA Boga i BRAT-erskości. Kobiety będą, zgodnie z patriarchalną ideologią, ładnie wyglądały i/lub odwalały całą brudną robotę, której nikt nie widzi: rodziły i wychowywały dzieci i/lub pracowały na niższych statusowo stanowiskach za niższą płacę. To nie one są tutaj przecież najważniejsze.

Horda rozwścieczonych synków jest teraz w pełni zadowolona. Owo zadowolenie ich reprezentacja wyraziła w ubiegłym tygodniu na Jasnej Górze, gdzie podczas oficjalnej wizyty męska część kibiców podziękowała Bogu Ojcu za nowe, prawe i sprawiedliwe rządy w Polsce. Należy przy tym przypomnieć, że poprzednie rządy w kraju Polan również popierały męski interes, bo przecież głosu kobiecej (ponad) połowy społeczeństwa i wtedy nikt nie chciał słuchać. Zgwałcona Polka stale słyszała, że „lepiej nie chodzić Z TYM na policję”, alimenciarzy trzeba było ścigać (zawsze nieskutecznie), feministki w najlepszym przypadku uważano za rozwrzeszczane histeryczki, aborcję przyrównywano do pełzającego po kobiecej głowie antychrysta, a parytety – do jakoś pokracznie pojętej niesprawiedliwości społecznej.

Polskim synkom jednak naprawdę brakowało bardziej odpowiedniego tatusia, który odstawiłby wreszcie nieznoszącą sprzeciwu ręką kobiety do kąta i zajął się tym, czym powinien – synkami. Panowie z Kościoła zatem na powrót mogą nie martwić się o swój i tak bardzo wysoki status w kraju, patriarchalne szkoły mogą dbać o czystość polskiej historii i czystość katolickich dusz w ramach walki z edukacją seksualną. Studia gejowsko-lesbijskie nie będą zatruwać swoją nienaukowością patriarchalnych akademii. Feministyczne programy telewizyjne, audycje radiowe (ze „Sterniczkami” także właśnie się pożegnano) i spektakle teatralne nie będą drażnić patriarchalnego ducha. Pełnomocnik Rządu ds. Równego Traktowania będzie przede wszystkim Pełnomocnikiem Rządu ds. Społeczeństwa Obywatelskiego (sic!), a Narodowy Plan Prokreacji, przygotowywany przez Ministerstwo Zdrowia, ocali Polskę. Tatuś naprawdę zadba o wszystko.

Zadba też przede wszystkim o to, żeby żaden mitem już obrośnięty „islamista-uchodźca” nie wtargnął na polskie ziemie. To naprawdę priorytet, jeśli chodzi o nowe zadania dla tatusia, bo żaden synek nie chce, żeby jego kobietę zgwałcił obcy. Dlatego należy tej kobiety bronić, czego nie robią Niemcy, Francuzi, Szwedzi i Holendrzy, bo ci wszyscy zachodnioeuropejscy obcy, owładnięci lewacką propagandą, obudzili się po sylwestrowej zabawie z ręką w nocniku, czyli ze zgwałconymi przez uchodźców współobywatelkami.

Kobiet naprawdę nie trzeba bronić przed gwałtami ze strony obcych – w świecie, gdy synkowie robią to bezkarnie tak często, należy zrozumieć, że problem leży gdzieś zupełnie indziej – we wszystkich kulturach synków i ich wielkich tatusiów.

Nowe rządy w Polsce to kolejna dawka seksualnej polityki, która kobiety chce wcisnąć w stan przerażenia niebezpieczeństwem ze strony obcych. Na rzecz obrony przed obcymi (bo nie przed nami – my możemy Polkami pomiatać, ucinać im alimenty, zabraniać legalnej aborcji i dostępu do polityki, odrywać je od ich kobiecych korzeni w sztuce, nauce i literaturze) kobiety powinny rzucić się w ramiona dzielnych synków i żyć zgodnie ze swoją kobiecą naturą – paść na kolana i szczekać: „Niech mi się stanie według słowa Twego”.

A więc zupełnie nieistotne jest, że aborcja wciąż będzie zakazana, że matki w Polsce nadal nie będą nadążać za platońską ideą matki Polki (zadba o to m.in. Narodowy Plan Prokreacji), że synkowie alimenciarze wciąż nie będą czuli odpowiedzialności za swoje dzieci, że i tak ledwie rozpoznawalną w Polsce wiedzę feministyczną będzie chciało się zniszczyć, że parytetów nie będzie, że do reprezentacyjnych funkcji władzy dopuści się w ogromnej większości samych mężczyzn. Ważne, żeby kobiety wróciły chętnie do rodzenia synków (każda może kiedyś dostanie za to 500 złotych, szkoda, że nie Mutterkreuz), których wielki tatuś Prezes będzie mógł wysłać w dowolnej chwili na wojnę: z islamistami, z Rosją, z Holandią, z Francją, z Niemcami, ze Szwedami, i przede wszystkim z Polakami gorszego sortu.

Trudno nie dostrzec w polityce nowego rządu walki o spatriarchalizowane „ukobiecenie” Polek. Przykre. Tym bardziej, że kobiety, takie jak Krystyna Pawłowicz, Beata Szydło czy Beata Kempa, tak prędko wpisały się w role córeczek tatusia. Choć lepiej byłoby powiedzieć po freudowsku: niepełnych synków. W końcu posłanką pani Pawłowicz nie jest, a tylko i zawsze – posłem.


Marek Susdorf – rocznik 1985, studiował w Polsce, Serbii i Holandii; z wyróżnieniem ukończył gender studies PAN; od kilku lat związany ze stołecznym środowiskiem teatralnym; autor feministycznego „Dziennika znalezionego w piekarniku” i melanchologicznego „Dziennika znalezionego w błękicie”.

Na Zachodzie bez różnic: Liberalizm na ustach (i w portfelu) kapitalizmu

Holandia, kraj równouprawnienia, tolerancji, wolności. Wszystko tu o tym krzyczy: uniwersytety, sztuka, bary, urzędy, miejsca pracy, uliczne manifestacje. Ale przede wszystkim robią to reklamy! Kapitalizm czuje się tutaj jak w inkubatorze. W zeświecczonym, postprotestanckim kraju lepiej mieć póki co nie może.

Sprytne narzędzia kapitalizmu hasłami „równości dla wszystkich” omamiają swoich wyznawców: ludzi z pieniędzmi (którzy kupują) i tych biedniejszych (którzy pragną kupić). Dzięki głoszeniu „prawa do równości dla każdego” kapitalizm urasta do rangi tworzącego i uprawomocniającego przemiany kulturowe. Już nie idea ani moralna zasada będą tworzyły dobro, od teraz będzie to robił… produkt. Apple wzywa, żeby „Think Different”, a Dove pokazuje, co to jest „Real Beauty” i tym samym „walczy” z narzuconym przez projektantów kultem piękna wychudzonego kobiecego ciała. Nike zachęca: „Just Do It”, a Pepsi niemal nakazuje: „Bądź sobą, wybierz Pepsi!”. Fascynujące jest to, w jaki sposób kapitalizm współgra z politycznymi i społecznymi zmianami w naszej współczesnej kulturze, zwłaszcza tej „zachodniej” – różnorodnej, bogatej i przede wszystkim coraz bardziej „wolnej”. Jednak system kapitalistyczny prawdziwego wyzwolenia nie chce – akurat na tym nie zarobiłby ani grosza.

Kapitalizm jest zawsze nie tylko „na czasie”, ale przede wszystkim owo „na czasie” tworzy. Marketingi otaczają nas dzisiaj reklamami zawierającymi oklepane liberalne klisze, za którymi nic nie stoi, zapewniając nas, że głos wykluczonych jest dla nich tak samo ważny jak tych bogatych i uprzywilejowanych. Nie wiadomo jednak, czy rzeczywiście głos – bo portfel na pewno. Cel bowiem tych zabiegów jest jeden: mnożenie różnorodności w celu mnożenia produktów, które określają odmienności, a które przedstawiciele/ki danej odmienności będą (musiały) kupować. Wszyscy będziemy równi, jeśli tylko będziemy mieć pieniądze.

Oto kilka liberalnych komunałów, które grube ryby przejęły i którymi próbują przyciągnąć podążający za modą „liberalny” narybek. Liberalizm to nie moda, choć kapitalizm właśnie w takim kształcie wprowadza go na rynek. Moda zakłada w swojej definicji nieustanną zmianę siebie samej – konsument zawsze więc będzie out-of-date, nigdy nie dogoni mody. W sposób paradoksalny każdy podmiot podążający za trendami zawsze jest… niemodny. Dlatego wolnościowe hasła bezmyślnie (czyżby?) klepane przez kapitalizm nie mają ładunku wyzwoleńczego.

Sprzedaż orientacji seksualnej

11421468_10205559366961222_1598272318_nReklama Coca-Coli, tuż przy dworcu Amsterdam Centraal, zdjęcie MS

Jedna z reklam, którymi Amsterdam jest ostatnio obwieszony, pochodzi z kampanii koncernu Coca-Cola. Twórcy reklamy wykorzystują w sposób idealny to, czym Holandia może się szczycić i z czego może być dumna: tolerancję wobec par homoseksualnych. Oto dwóch mężczyzn bawi się z dzieckiem tuż pod wielkim napisem: „We choose happiness over tradition”. Obowiązkowa butelka Coca-Coli stoi z boku. Zatem jeżeli jesteś gejem marzącym o córce lub synu, staranie o dziecko rozpocznij od wypicia Coli. Dzięki butelce tego napoju wszyscy wybierzemy szczęście ponad tradycję (jakby tradycja była czymś na wskroś złym), będziemy wolni i różnorodni, zapominając przy tym, że już zostaliśmy zniewoleni i zunifikowani przez samą Coca-Colę. Hasło reklamowe napoju Pepsi z lat 90. głosiło: „Bądź sobą, wybierz Pepsi” – nie ma chyba większej hipokryzji w nawoływaniu do „bycia sobą”. Wybierając Pepsi, wybierasz siebie. Czym więc jesteś?

Jeśli mamy do czynienia z kapitalizmem, to propagowane przezeń wyzwolenie jest metodą zniewolenia. Kapitalizm wyśmienicie czuje się w promowaniu równouprawnienia płci czy propagowaniu haseł równościowych. W krajach „zachodnich” doskonale to widać, reklamy przeróżnych produktów dosłownie zewsząd atakują nas wolnością, tolerancją i równością między płciami. Przedstawiają ludzi różnych ras, wieku, płci, orientacji seksualnych, stopni pełnosprawności, regionów pochodzenia i skandują hasła domagania się akceptacji. Dobrze znane logotypy koncernów, którym te osoby towarzyszą (bo przecież te osoby jedynie towarzyszą logotypom), zdają się na tych plakatach pieczątką uprawniającą wykluczonych do przemówienia. „Będziesz wolny, ale tylko ze mną” – szepcze kapitalizm – „będziesz sobą, jeśli wypijesz Sprite’a lub zjesz w KFC”.

W tym sensie w zamian za nadanie tożsamościom pełnych praw kapitalizm żąda od nich całkowitego podporządkowania – czyli otwarcia portfela, i to jak najczęściej! Kimkolwiek chcesz być i jakkolwiek chcesz żyć – kapitalizm pomoże ci stworzyć twoją odrębną tożsamość, zawalczy o twoją swobodę i uraczy cię produktami, które na drodze odnajdywania siebie będą ci koniecznie potrzebne. 

Sprzedaż płci

11304076_10205559366041199_1977545496_nSok Boys vs. Girlsss w sklepie jednej z popularnych holenderskich sieci marketów, zdjęcie MS.

Różnica płciowa to dla kapitalizmu kura znosząca złote jajka, źródło niekończących się pomysłów na produkty, które można sprzedać w co najmniej dwóch rodzajach. Im więcej różnorodności wśród konsumentów, tym więcej osób do zniewolenia. W sklepach możemy dziś kupić nawet jogurty przeznaczone specjalnie dla mężczyzn (w Polsce taką linię wypuściła Bakoma pod nazwą – uwaga! – „Bakoma Men”), w perfumeriach damskie zapachy perfum są wyraźnie i na stałe oddzielone od zapachów męskich (a jeśli czujemy się pomiędzy płciami, nie ma problemu: Calvin Klein wprowadził do swojej oferty zapach unisex). W popularnej sieci holenderskich marketów znajdziemy napój Boys vs. Girlsss przeznaczony dla prawdziwych chłopaków. W cukierni obok mojego mieszkania na wystawce dumnie prezentują się obleśnie kiczowate torty dla chłopców i dziewczynek. Pierwsze – niebieskie – oblepione tandetną masą cukrową ciasta z czekoladowymi i plastikowymi (sic!) samochodami, drugie – w pastelach – przystrojone są miniaturami disnejowskich księżniczek, bucikiem księżniczki czy plastikowym diademem. Zasada jest prosta: znaleźć produkt, który będzie określał i uprawomocniał twoją tożsamość. Nawet jeśli samochód tradycyjnie kojarzy się z mężczyzną, dzisiaj można przecież kupić auta „typowo kobiece”. Naprawdę można być teraz („wreszcie!”) mężczyzną o tysiącu twarzach i kobietą o milionie ciał. Na wszystkie nosy znajdziemy odpowiednie okulary, do każdej sylwetki dopasuje się strój, konkretne auto będzie pasowało do waszej płci i butów. Po prostu bądźcie sobą, kapitalizm zadba o resztę.

Sprzedaż pracy: Starbucks dla bogatych i biednych

11419939_10205559367561237_1555248673_nStarbucks w byłej siedzibie banku, ul. Domrak, Amsterdam, zdjęcie MS.

W ostatnim czasie w Amsterdamie pojawiły się dwa nowe Starbucksy. W obu wcześniej mieściły się banki. Jakże wyraźnie oddaje to przemiany kulturowe, których doświadczamy! Dawna świątynia kapitalizmu – bank – zmienia swoje oblicze z surowego, nieprzystępnego, obcego na bardziej przyjazne, bliższe i bardziej aromatyczne – na kawiarnię. Jedno pozostaje jednak niezmienione: w obu świątyniach zostawiamy nasze pieniądze. Zmiana dotyczy czego innego: o ile we wczesnym kapitalizmie warunki pracy w banku były pewniejsze, a urzędnik związany był z tą instytucją konkretnymi umowami, to dzisiaj w świątyni Starbucksa pozostaje nam już tylko niepewna egzystencja prekariusza. Możesz mieć pewność, że za kawę w Starbucksie zapłacisz o dużo za dużo, ale nigdy nie możesz być tu pewny swojej pracy. Powszechne umowy śmieciowe zmieniają zupełnie politykę pracy. Żeby zdobyć podstawowe stanowisko w koncernie/korporacji, przestaje być ważne wykształcenie czy doświadczenie. Istotne jest attitude [tł. „odpowiednie podejście”], które możemy rozumieć jako „podporządkowanie się regułom firmy za parę (niepewnych) groszy”. Dla pracodawcy korzystniej jest zatrudnić kogoś, kto zgodzi się pracować przez określone godziny w trakcie określonych dni tygodnia i przyuczyć osobę do określonego zadania, niż stać się odpowiedzialnym za stałego pracownika. W ten sposób pracodawca ustala najkorzystniejszy dla siebie samego grafik pracy (często wzywając bądź rezygnując z pracownika w sytuacji potrzeby), a także określone indywidualnie warunki wypłat dla niewykwalifikowanych pracowników, omamionych zarobkami i wewnętrznym PR-em firmy: „Przecież HR-y tak o nas dbają!”. A kapitalizm, jak każda religia, musi mieć wyznawców. Do ich grona należą przede wszystkim pracownicy, którzy będą pracować po to, żeby wydawać, bo żeby wydawać, trzeba najpierw zarobić. Przy okazji zarobią panowie z najwyższych półek, ale ich tożsamość rzadko jest znana. Przecież imion bogów nie używa się nadaremno. 

Zatem: stałaś się może ofiarą ageizmu lub mizoginii? A może jesteś niepełnosprawny, czarnoskóra lub homoseksualny? Naprawdę nie ma się o co martwić – o wszystkie podmioty wykluczone zawalczy ta lepsza połówka bliźniaków patriarchat-kapitalizm. Kapitalizm poprze, a nawet odpowiednio obmyśli kult równości i wolności, młodości i starości, odchudzania się i wpieprzania czego popadnie, życia chwilą i życia wiecznością, kochania po katolicku i promiskuityzmu – i bądźmy pewni, że zapewni nam obowiązkowe dla tych kultów atrybuty, za które przyjdzie nam (słono) zapłacić. W ten sposób wszyscy będziemy równi: pieniądze nie śmierdzą, więcej: są przecież tak tolerancyjne wobec wszystkich odmienności. Kapitalizmowi naprawdę zależy na szczęściu nas wszystkich: bo zadowoleni wydają więcej. Wobec tego wolność „Zachodu” tak naprawdę nie jest wolnością, a jego równość nie do końca wydaje się równa. Chyba że to my właśnie jesteśmy białymi rybami płci męskiej. Obowiązkowo grubymi.

Marek Susdorf

Na Zachodzie bez różnic: Czyją twarz ma przemoc?

Kilka dni po moim przyjeździe do Amsterdamu znajoma pokazała mi pocztówkę z disnejowską Ariel – z rozwichrzonymi włosami, podbitym prawym okiem i strużką krwi cieknącą z nosa. U dołu widniał napis po niderlandzku: „Jak długo jeszcze będziesz wierzyła w tę bajkę?” (wg wersji angielskiej: „Kiedy przestał cię traktować jak księżniczkę?”). Pocztówka była pozostałością po jednej z ostatnich akcji przeciwko przemocy domowej. Plakaty (kopie prac artysty-aktywisty Sainta Hoaxa), z wizerunkami bohaterek i bohaterów (sic!) disnejowskich kreskówek można było zobaczyć w niemal wszystkich większych miastach Holandii. Porozmawialiśmy ze znajomą chwilę o tej akcji, po czym rozeszliśmy się. Jednak myśl o pocztówce nie chciała mi wyjść z głowy.

11212248_10205313681699244_1938484935_n

Po powrocie do mieszkania przypomniało mi się, jak w grudniu ubiegłego roku zostałem zaproszony do Programu 2 Polskiego Radia, by wziąć udział w dyskusji wokół przemocy domowej. Jak się okazało – również przemocy, której autorkami są kobiety, a mężczyźni – jej adresatami. Pomyślałem sobie – przemoc: czyją w końcu ma twarz? W studiu okazało się, że rozmowa miała się toczyć przede wszystkim wokół mężczyzn, którzy są opresjonowani w domu przez kobiety. Pan redaktor stale podkreślał, że należy nagłaśniać ten problem. Natychmiast odczułem, że jestem nie na miejscu. Ja naprawdę uważam, że przemoc ma twarz mężczyzny. Okazało się, że nie rozumiem mężczyzn, którzy doznali przemocy ze strony swoich żon/partnerek, co panredaktor starał się mi udowodnić poza anteną w krótkiej wymianie zdań między nami.

Ja jednak nie twierdzę, że problem opresjonowanych mężczyzn nie istnieje. Uważam tylko, że to problem jednostkowy, nie uniwersalny. Nie możemy mówić o powszechności i jakiejś regule tej sprawy, bo przykrywamy przy tym rzeczywiste domowe kłopoty kobiet i akcje je nagłaśniające. Przy okazji przypomniała mi się ostatnia polska akcja medialna „Scena za ścianą”, w której udział wzięły znane aktorki (Joanna Koroniewska, Grażyna Wolszczak, Tamara Arciuch). Wspomniana rozmowa w radio wydawała mi się echem, odpowiedzią na tę akcję. Okazuje się bowiem, że każdy problem dot. kobiet znajduje swe usprawiedliwienie w wykazaniu, że mężczyźni też go podzielają. „Problem agresji wobec kobiet?! Przepraszam, a co z kwestią kobiecej przemocy wobec mężczyzn?”. Audycja w radio wydała mi się dowodem na to stwierdzenie. Przez tak prowadzone rozmowy odwracamy uwagę od realnych problemów, z którymi nasza męska kultura wydaje się sobie nie radzić, a sama przemoc nabiera przez to rysów twarzy kobiety.

11198394_10205313682779271_1872336427_n

Przemoc MA twarz mężczyzny. Kwestia płci jest istotna tylko w problemie przemocy mężczyzn wobec kobiet, tu znajduje ona swoje odzwierciedlenie w społecznej mitologii (czy nawet jest wpisana w społeczno-symboliczny kontrakt). Mówienie generalizująco o przemocy domowej kobiet wobec mężczyzn to jak debatowanie w głębokiej Afryce o promilach osób głodujących w Paryżu. Dziewczynkom dajemy lalki do zabawy, chłopcom – pistolety. Chłopców zachęcamy do ekspresji i agresji, dziewczynki łagodzimy i „pasywizujemy”. Czyją twarz ma przemoc?

11169080_10205313683179281_1604815063_n

Przemoc to przywilej władzy. A władzę w tym systemie mają mężczyźni: duchową, naukową, polityczną, rodzicielską, małżeńską, nadal w większej części kulturotwórczą oraz moc produkowania wiedzy. Dlatego mężczyźni mają (niemal zalegalizowany) dostęp do przemocy wobec kobiet, w sferze publicznej (mobbing, molestowanie, stalking, gwałt) i prywatnej (gwałt, przemoc domowa). Generalny problem przemocy na poziomie płci odbywa się jedynie w relacji mężczyzna – kobieta, natomiast na poziomie władzy w stosunkach mężczyzna – kobieta oraz mężczyzna – mężczyzna. I tutaj pies jest pogrzebany. Przemoc (domowa) wobec mężczyzn istnieje, ale następuje ona przede wszystkim (i to jest problem, który można generalizować) ze strony innych mężczyzn. Należy sobie uświadomić, że tak prowadzone rozmowy, jak ta w radiowej Dwójce, prowadząku temu, że mówiąc o przemocy wobec mężczyzn, widzimy kobiety. Nic bardziej (świadomie ideologicznie) mylnego! Mężczyźni nie tylko doznają przemocy od kobiet (zresztą bardzo często one używają jej w obronie własnej), ale przede wszystkim są jej adresatami ze strony innych mężczyzn: swoich ojców, braci, synów, wreszcie – przestępców, chuliganów, kiboli. Przemoc zależy od tego, kto jest silniejszy, kto legalnie może agresji się dopuszczać, kto ma władzę, autorytet i kto akurat w domu jest zalany w trupa. Czyją twarz ma przemoc?

Jeden z dyskutantów w trakcie owej dyskusji w radio żalił się, że policja nie zareagowała na skargi pewnego mężczyzny, dotyczące przemocy, której on doznaje w domu. I tutaj rodzi się emocja, która będzie towarzyszyła nam, respondentom, do końca dyskusji – niezrozumienie problemu sprawia, że winnymi i przemocy, i braku reakcji ze strony policji – są kobiety. Ale to nie wina kobiet, że mężczyźni są wyszydzani w takich sytuacjach. Ten stan rzeczy wciąż przecież udowadnia, że przemoc ma męską twarz. Siła wzbudza szacunek władzy – na jaki szacunek może sobie pozwolić ktoś, kto nie korzysta (świadomie bądź nie) ze swojej władzy? Taki osobnik spotyka się jedynie z politowaniem… Czy to wina kobiet? Wystarczy się zastanowić i odpowiedzieć na pytanie: W jaki sposób (męska) policja zareaguje na sytuację, gdy pobity mężczyzna został pobity przez mężczyznę. A jak – gdy przez kobietę?

11216293_10205313683539290_1940503147_n

Wracamy do Holandii. Przemoc domowa również tutaj jest poważnym problemem, co ma swoje odbicie choćby w częstotliwości organizowanych na ten temat ogólnokrajowych akcji uświadamiających czy liczbie ośrodków pomocy ofiarom przemocy – mieszkam w 85-tysięcznym mieście pod Amsterdamem i tylko tutaj jest ich kilka (sic!). Koloryt tej sprawy różni się od polskiego, przede wszystkim dlatego, że w Holandii istnieje spora różnorodność kulturowa, etniczna, religijna i materialno-statusowa. Liczba samych (zarejestrowanych!) kobiet przybywających do Holandii z krajów, w których praktykuje się rzezanie łechtaczki, to 64 000 w 2011 r. Należy mieć w pamięci emocje potęgujące agresję, takie jak frustracja biednych imigrantów nieznających języka, którzy muszą się odnaleźć w świecie „zachodniego dobrobytu pozornie dla wszystkich”. Ale przemoc to nie tylko problem religii, narodowości czy statusu materialnego, lecz przede wszystkim – płci, i jasno to widać również tutaj, w Holandii, kraju owianym mitologią dobrego Zachodu. Co roku w Holandii ok. 200 000 osób pada ofiarą przemocy domowej. W około 83% przypadków odpowiedzialni za nią są mężczyźni. W około 60% (nie licząc dzieci, czyli także dziewczynek) ofiarami są kobiety. Zaledwie ok. 20% tych przypadków zgłaszanych jest na policję…

11198581_10205313683979301_207296714_n

Akcja „Happy Never After” Sainta Hoaxa z twarzami pobitych księżniczeki, o której wspomniałem na początku, po raz kolejny pokazuje, że paradoksalnie przemoc ma… kobiecą twarz. Zgoda, pocztówki pokazują twarze ofiar, ale nieustannie, jeśli chodzi o problemy kobiet, mamy do czynienia z wizerunkami kobiet, a nie z przestępcami, którymi w wypadku gwałtów i przemocy domowej są mężczyźni. I to ich twarz ma przemoc. Wizualna odsłona tych akcji (co macie w pamięci, wspominając akcję „Bo zupa była za słona”?) pokazują twarz ofiary, ale nie twarz oprawcy. W takim wydaniu – czyją twarz ma przemoc? Bitej/gwałconej kobiety, a nie bijącego/gwałcącego mężczyzny.

11221036_10205313684259308_52082848_o

Te obrazki, które pozostają nam w umysłach po akcjach prowadzonych na rzecz szerzenia wiedzy na temat przemocy domowej, pozwalają odkryć jeszcze jeden poziom trudnej sytuacji opresjonowanych kobiet – ich „samotność”, opuszczenie przez inne kobiety. Transhistoryczny, wszędobylski problem przemocy wobec kobiet wiąże się często z patriarchalnym zerwaniem więzi między kobietami: „znikanie” dziewczynek w Indiach i rzezanie dziewczynek w Arabii często wydarzają się za zgodą i przy pomocy kobiet (matek, sióstr, ciotek), zgwałcone kobiety są nierzadko namawiane przez członkinie swoich rodzin o niezgłaszanie sprawy na policję; polskie katoliczki walczą z ustawą antyprzemocową; holenderskie pobite księżniczki Disneya…były przecież opuszczone przez siostry i macochy, wydane na pastwę książąt i królów. To kolejny powód, dla którego nie podoba mi się disnejowska akcja. Księżniczki kojarzą się ze smutnymi w gruncie rzeczy kobietami, których los jest zależny od mężczyzny. Przyzwyczajanie się do wizerunku „kobiety swojego mężczyzny” zwiększa prawdopodobieństwo godzenia się na los bycia uzależnioną od męża/partnera. Również od jego humorów, spożytego alkoholu, frustracji i podnoszonej na mnie ręki. Księżniczki, które mają być, i są,ideałem (kreowanym na potrzeby patriarchatu i kapitalizmu) dla dziewczynek, w wydaniu tej akcji antyprzemocowej uwydatniają kolejne cechy „księżniczki-którą-być-chcę/-być-powinnam”: samotność i niesamodzielność. Mała dziewczynka, przechodząca pod takim bilbordem, dostaje przekaz bardzo konkretny: kobiety mogą być bite – nawet te idealne.

11216069_10205313684499314_1150180417_n

Ładna, poddana i do bicia – taka przyszłość czeka każdą dziewczynkę, która może utożsamiać się z bohaterkami tej akcji. Czy w afrykańskiej lepiance, czy komunistycznym mrówkowcu, czy zachodnioeuropejskim apartamentowcu, kobieta wydana jest na pastwę męskiej przemocy, zamknięta z nim między czterema ścianami domostwa. Taki wydaje się być przekaz tego typu akcji i to kobiecą twarz ma przemoc.

Co można z tym zrobić? Ciągle podkreślać, że pozwalanie mężczyznom na bycie agresywnymi kończy się przemocą. Dużo zarzucić tu można tradycyjnemu modelowi wychowania. Tak naprawdę przemoc ma jednak męską twarz, to mężczyźni są jej winni.

Dobrym przykładem na zmianę może być jeden z ostatnich spotów antyprzemocowych produkcji holenderskiej. Tutaj wyraźnie widać, kto jest oprawcą, a sama kobieta jest chętna do pomocy drugiej kobiecie. Otrzymujemy jasny przekaz oraz wizerunek budowania pozytywnych relacji między kobietami, które są silne na tyle, by razem przeciwstawić się patriarchatowi, które nie boją się pomóc swojej siostrze i przede wszystkim chcą to zrobić.

Nie wspominajmy o generalnym problemie przemocy (domowej) kobiet wobec mężczyzn, bo takowy de facto nie istnieje. Nie mówię tutaj o konkretnych przypadkach, których ofiarom szczerze współczuję. Chodzi tylko o niegeneralizowaniu problemu. Te obrazy z wizerunkami pobitych kobiet mówią za mało lub mówią nieprawdę: ofiara jest współwinna przemocy. „Zgwałciłem, bo za krótko się ubrała”, „Została pobita, bo dodała za dużo soli do zupy”. Na plakacie jest tylko pobita ona, najpewniej „Należało jej się”, prawdopodobnie „Sama się prosiła”, przecież „Sama tego chciała”, hej stary, „Nie pozwól jej sobą rządzić”. A ty „Nie przesadzaj, jak mąż się zdenerwuje, to normalne, kiedy bije, to kocha, a najpewniej sobie zasłużyłaś”. Przecież wszystkie dziewczynki, nasze małe księżniczki, wiedzą, że „Pani Zosia męża ma, a ten mąż bije wciąż, bije mnie, bije cię, bije nad obydwie”…

PS Na osobną analizę zasługują zdjęcia pochodzące z akcji Sainta Hoaxa, na której widnieją pobite twarze disnejowskich książąt. Przykład poniżej.

11210382_10205313685219332_1066868935_n

Marek Susdorf
mareksusdorf.pl

Źródła:
iamexpat
huiselijkgeweld
eige.europa
sainthoax
whocares

Na Zachodzie bez różnic: Holandia – raj czy piekło?

Dozwolone śluby par homoseksualnych, zalegalizowana marihuana, prężnie działające ośrodki uniwersyteckie, różnorodność kulturowa i etniczna, równouprawnienie o głębokiej tradycji, Kościół po ostrej sekularyzacji, a według radnego PO i mniej lub bardziej znanego kabareciarza Jerzego Skoczylasa także możliwość „ożenienia się nawet z chomikiem” – oto krajobraz holenderskiej kultury. Holandia – niebo.

Jugonostalgia to tęsknota mieszkańców krajów byłej Jugosławii do ich wspólnej ojczyzny z niedawnej komunistycznej przeszłości. Termin ten posiada wiele znaczeń, odnosi się do niego – w zależności od opcji politycznej, kulturalnej etc. – pozytywnie bądź negatywnie. Coś z  pojęcia jugonostalgia ma dla mnie stworzony na potrzeby tego tekstu neologizm patriarchonostalgia. Dla (polskich?) mężczyzn skażonych patriarchonostalgią Holandia jest obrazem ostatecznego rozkładu ich OJCZY-zny: ojczyzny tzw. tradycyjnego systemu wartości. Posłuchajmy cytowanego wcześniej Skoczylasa w całości: „Prócz garnków, z Olkusza mam również żonę, od lat tę samą, gdyż wyznaję tradycyjny system wartości i nijak mi do Holandii, gdzie można ożenić się z chomikiem lub uśpić u weterynarza zrzędliwego dziadka. Z żony jak z garnków też niekiedy korzystam i dlatego pewnie mam syna Jakuba, na szczęście do mnie niezbyt podobny”1 – oto fragment oficjalnej notki biograficznej pana Jerzego, który ponadto ostatnio zasłynął tym, że nazwał Annę Grodzką „monstrum”. Oprócz steku patriarchalnych bzdur i obraźliwych mizoginistycznych żartów, które występują w jego biogramie i jednocześnie obowiązują w tymże „tradycyjnym systemie wartości” (sic!), zwróciła moją uwagę właśnie Holandia, którą pan Jerzy przywołał. Tutaj Holandia – piekło.

Holandia wydaje się dla polskich tradycjonalistów krajem nieustającego sabatu, w trakcie którego w ekstatycznym, obrazoburczym tańcu wtórują sobie demoniczne feministki i dewianci uprawiający seks z kozłami. W dodatku sabatem niczym wirus rozprzestrzeniającym się na kolejne „ojczy-zny” i niebezpiecznie zbliżającym się do granic naszego polskiego Przedmurza Europy. Tak jak w oczach nazisty zatyfusowionych Żydów-robaków deportuje się do kraju nad katolicką, czystą jak święcona woda Wisłą homoseksualistów i opętane Genderem czarownice, którzy i które mieszają w głowach złotej polskiej katolickiej młodzieży. 

garnki

Poprzez demonizowanie Holandii bądź jej rajskie gloryfikowanie wydaje się, że patriarchat dawno przestał w Niderlandach mieszkać i przeniósł się całkowicie na Wschód, do Polski, i dalej, gdzie potencjalnie gorzej, a dla samego patriarchatu lepiej: do Afryki czy Azji. Taki obraz tkwi w umysłach wielu prawicowców i stojących po drugiej stronie barykady młodych lewicowców, marzących o choćby weekendzie w tym raju wolności. Piekło tu czy raj?

Cykl „Na Zachodzie bez różnic” postanowiłem napisać po tym, jak przeprowadziłem się do Holandii, opiewanej jako kraj tolerancji, wolności, równouprawnienia i różnorodności, by spędzić tu parę miesięcy na pracy, studiach i pisaniu. Rzeczywiście, na pierwszy rzut oka patriarchat tutaj wydaje się być uśpiony: trzeba przyznać, jest w Holandii pod względem kulturowym raźniej i przestrzenniej niż w Polsce. Tym bardziej pragnąłem postawić sobie za zadanie wypatrzyć i wskazać załamania w tym wizerunku Edenu nowoczesności, sprawiedliwie oddając rajowi, co rajskie, a piekłu, co diabelskie. Rzuciłem okiem drugi raz i trzeci po to, by udowodnić, że patriarchat tu jest i wcale nie śpi. A na pewno nigdzie się stąd nie wyniósł.

Patriarchat w Holandii wydaje się sprytniejszy niż ten polski – grubo ciosany. Na pewne rzeczy oficjalnie nikt sobie tutaj nie pozwoli, część przywar i wad systemu poszła w zapomnienie. Patriarchat jest jednak sprytną bestią, nie razi tutaj swoją nachalnością, prześlizguje się tu i ówdzie, nie zdradzając swojego imienia. Jest królem bez korony – tak jak jego syjamski brat: dobry i sprawiedliwy kapitalizm przebrany w outfit zadowolonego pracownika sieci fast foodów. Kapitalizm o takiej twarzy dociera wszędzie, z Zachodu przelewa się na te wyspy mniej szczęśliwe. Oficjalnie jakby wypierał twarde, doktrynalne zasady patriarchatu, jak maszyna wypluwając z siebie wykwalifikowanych na własną modłę i usatysfakcjonowanych tym stanem rzeczy pracowników o nowym morale, w oczach których mobbing oficjalnie jest nie do przyjęcia, ale np. niższe pace dla kobiet – nie. To bardzo zabawne, bo prawnie wszystko wszystkim wolno, przecież wszyscy są równi, ale nieoficjalnie tkwimy w tej samej, patriarchalnej, hierarchicznej klatce. Wygodnie tu. W Holandii tym bardziej, bo kraty można ujrzeć dopiero po dłuższych i dokładniejszych oględzinach. 

Marek Susdorf