Marek Susdorf
Od paru tygodnia wszyscy gremialnie masturbujemy się mistrzostwami Europy, a przede wszystkim „naszymi chłopakami”, którzy dali radę i dotarli do ćwierćfinałów rozgrywek. Od paru tygodni nie mówi się o niczym innym, w telewizji wszystkie reklamy nawiązują do futbolu, po ulicach płynie gawiedź odziana w biało-czerwone koszulki, w dni, w które grała drużyna Polski, w tramwajach (w każdym razie warszawskich), nie mówiło się o niczym innym, a w sklepie bez dorzucenia „Polska gola!” można było nie dostać reszty. Wszyscy, kobiety i mężczyźni, zwracają swoje oczy na ten uniwersalny sport fair play, wyłączając się z innych dziedzin życia.
To w każdym razie oficjalna wersja, ale umówmy się, w tym kraju prywatne nigdy nie było brane pod uwagę. Nikt nie mówi o problemie rosnącej agresji wśród mężczyzn, także na ulicach także naszego kraju, o uprzedmiotowieniu kobiet w trakcie promocji rozgrywek, o handlu ludźmi (kobietami) i prostytucji, które w takim okresie święcą swoje triumfy… I w tym samym dniu, w piątek, 1 lipca 2016, kiedy drużyna Polski wraca do kraju z zarobionymi czterdziestoma milionami (sic!) złotych od UEFA i PZPN i gdy jej członkowie są jednymi z najbardziej wpływowych ludzi w kraju (Lewandowski gra w co drugiej reklamie, a Błaszczykowski stał się oficjalnym propagatorem Światowych Dni Młodzieży), przy przystanku Metro Centrum w stolicy przechodzę obok grupki młodych ludzi, którzy zbierają podpisy pod ustawą przeciwaborcyjną. I idzie im całkiem dobrze. Kilka młodych, uśmiechniętych, modnie ubranych dziewczyn i chłopaków (tych jest więcej), sprzedaje wolność kobiet za parę parafek. Ale oczy całej Polski skierowane są na „naszych chłopców”, którzy właśnie lądują na Okęciu.
W tym samym czasie wolność kobiet jest głęboko ograniczana, jednak o tym nie mówi nikt: realne problemy kobiety znów rozpływają się w ogólnym poczuciu niesmaku, wzdrygnięciu lub po prostu wzruszeniu ramion. „Jestem kibicem”, „Lubię piłkę nożną”, „To ważne dla naszego kraju”, „Jeszcze nigdy tak dobrze nam nie szło”, „Nie robiłabym tego, ale teraz jakoś tak”, „Mężczyźni potrzebują takich sportowych emocji, bo inaczej byłaby wojna” to oryginalne komentarze kobiet, które usłyszałem, siedząc ze znajomymi przed TV. To ciekawe, że żaden sport z kobietami w roli głównej nie powoduje takich emocji, żaden sport kobiecy nie przykuwa takiego zainteresowania widzów (obu płci) jak właśnie piłka nożna. Zastanawiałem się nad tym zjawiskiem i szybko przyszło porównanie do polityki i Kościoła, kolejnych bastionów męskiej dominacji. Słychać te same argumenty kobiet: „Chodzę tam dla Boga”, „Lubię kościół”, „Robię to dla dzieci”, „Każdy w coś wierzy”. Ani słowa o kobiecie/tach.
Z polityką jest przecież identycznie: „Nie nadajemy się do władzy”, „Kobiety na takich szczeblach polityki tylko by sobie zazdrościły” (zasłyszane niedawno), „Parytety to niesprawiedliwość”, „Przecież Beata Szydło jest premierem”. Patriarchat jest wspierany przez kobiety – to znane i udowodnione stwierdzenie. Uświadamianie to jedno, rozliczanie z biernej nieświadomości to drugie. Podczas oglądania meczów rozmawialiśmy ze znajomymi m.in. o feminizmie. W ciągu dwóch rozgrywek, od trzech zupełnie różnych kobiet usłyszałem, że nie są feministkami, że nie interesuje ich czytanie na temat historii feminizmu.
Bierność oznacza wybór interesu mężczyzn. Pasywność i nieświadomość oznacza, że ktoś inny tworzy rzeczywistość i mówi za nas, o nas i przeciwko nam. Kilka lat temu znany polski teolog i biblista, podczas swojego wykładu o teologii feministycznej, powiedział nam, studentom i studentkom, że całkiem prawdopodobne, że czeka nas, Polskę, Europę, spory backlash, że wywalczone przez sufrażystki i feministki prawa szybko mogą zostać przez system cofnięte. To przecież raptem, zsumujmy i uogólnijmy, 150 lat temu, kiedy nasze babcie zaczęły się skuteczniej organizować i walczyć o prawa swoje i dzisiejszych kobiet. A wszyscy panoszymy się pośród nich, pośród tych praw, jakby równouprawnienie, prawo do głosu i ciała było czymś „naturalnym”, normalnym, a przede wszystkim ponadczasowym. Otóż nie.
Wszyscy odczuwamy co dzieję się obecnie w Polsce, w Europie, na świecie oraz to, że to wszystko w dobrą, pożądaną przez nas stronę nie zmierza. Kierowanie wzroku na ekran telewizora, fascynowanie się „naszymi chłopcami” biegającymi po trawie i zdejmującymi koszulki, emocjonowanie się tym – wszystko fajnie. Ale nie dajcie sobie wmówić, że oglądanie takich rozgrywek to tylko i wyłącznie rozrywka. Nie. To daleko idące formowanie myśli, że to uniwersalny sport (otóż nie, wiadomo, że od przedszkolaka do dziadka w piłkę grają chłopaki), że chodzi tu tylko o sport (otóż nie, chodzi o grube pieniądze – sponsorów państw, a także o władzę), że to nieszkodliwy karnawał Bachtina (otóż nie, bo po cichu, poza ekranami TV i emisją na żywo, przegłosowuje się ważne dla kraju ustawy). Tak, oczywiście, dajmy sobie chwile wytchnienia od problemów tej planety, od politykowania, pooglądajmy i poemocjonujmy się sportem.
Szkoda tylko, że po tym wszystkim możemy obudzić się z ręką w nocniku. A dla polskich kobiet taki finał jest bardzo prawdopodobny. Lewandowski&Błaszczykowski sp. z o.o. wróciła do kraju. My, obywatele i obywatelki, znów zapewne powrócimy do publicznej debaty o Trybunale Konstytucyjnym lub prawie aborcyjnym – jeżeli tylko w tym czasie nie zostało już coś za nas postanowione. Przecież na dyskusje o polskim szkolnictwie już czasu nie mamy, bo decyzja została podjęta bez konsultacji z nauczycielami i nauczycielkami (tym sfeminizinowanym zawodem) właśnie w tym okresie. No ale przecież wszyscy mamy swoje igrzyska i swoich chłopców, którzy tym razem, och, wreszcie!, kopali piłkę umiejętniej niż „inni chłopcy”.
Wiele lat temu Sinead O’Connor śpiewała: „Nie jestem żadną piłką, żebyś mógł mną kopać po ogrodzie (…) Moje ciało nie jest piłką do kopania, moja macica nie jest piłką do kopania”. Jedni „nasi chłopcy” kopią piłkę po murawie, drudzy robią to z kobiecymi sumieniami w kościele, kolejni – z ciałami kobiet w sejmie. Czy temu inne kobiety (świadome lub nie) także będą kibicować tak entuzjastycznie, jak na Mistrzostwach Euro 2016?
P.S. Przed obejrzeniem jednego z meczów zrobiłem małą prowokację, proponując znajomym, żeby zamiast rozgrywek obejrzeć film „Sufrażystki” z ubiegłego roku (Meryl Streep, dobre ujęcia, prawdziwa historia, niestety zupełnie zamieciony pod dywan przez mainstream kina). Przecież mecz możemy obejrzeć później w sieci. Takiej reakcji się spodziewałem: ważne było, żeby być na bieżąco z tym, co właśnie robią „nasi chłopcy” na murawie, istotne, który strzelił karnego, a który zdjął koszulkę. Nasze prawa mogą poczekać. Dzień, rok, wieczność.
Korekta: Martyna Góra